Aktualności | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Śnieg o o zapachu kokosu - Justyna Gruszczyk-Woltman
Ja mam wrażenie, że z Rybnika, a szczególnie z Niedobczyc, pochodzi mnóstwo ciekawych artystów, którzy reprezentują miasto i region na zewnątrz, ale są niewidzialni w środku.
Mirosław Górka: Zajmujesz się sztuką wizualną, mocno akcentując zapachy miasta. Czyżby dzieciństwo spędzone na ostatnim piętrze jednego z bloków na osiedlu Wrębowa wpłynęło w jakimś stopniu na Twój artystyczny zmysł? Ponoć miasta od zawsze jawiły się Tobie jako żywe stworzenia.
Justyna Gruszczyk-Woltman: Wiesz, jak się nad tym zastanawiam, to ciąg przyczynowo – skutkowy wydaje mi się oczywisty. Mianowicie, w Rybniku nie ma żadnej dobrej galerii, takiej naprawdę profesjonalnej, na wielką skalę. Są przestrzenie w domach kultury, ciekawe wystawy robi się „na mieście”, ale galerii takiej, jak chociażby BWA Katowice, nie ma. Jest za to doskonała perfumeria, tak dobra, że gdyby była operą, byłaby to La Scala. To jest takie miejsce w Rybniku, które odwiedzałam w dzieciństwie, i które najbardziej mi się kojarzy z kulturą wysoką.
MG: W Twoim portfolio przewijają się nazwy wielkich miast (Kraków, Katowice, Gdańsk, Toruń, itd.), więc muszę zapytać o ojcowiznę. Czy Rybnik jest dobrym miejscem na sztukę? Pytam, bo rozmawiając z inną artystką spod niedobczyckiej hałdy (Laura Pawela) dowiedziałem się, że nigdy nie wystawiała swoich prac w woj. Śląskim.
JGW: Ja mam wrażenie, że z Rybnika, a szczególnie z Niedobczyc, pochodzi mnóstwo ciekawych artystów, którzy reprezentują miasto i region na zewnątrz, ale są niewidzialni w środku. Za to, dla odmiany, artyści, którzy są zaangażowani w codziennie życie w mieście, nie są zbyt często widziani poza nim.
Wydaje mi się, że Rybnik jest dobrym miejscem na sztukę, to przecież duże miasto, z olbrzymią liczbą potencjalnych odbiorców, które jest jednocześnie zupełnie niezagospodarowane. Odpowiedni ludzie też w nim są, na przykład Mariola Rodzik-Ziemiańska, z którą współpracę bardzo dobrze wspominam. Ja miałam kilka wystaw w Rybniku jeszcze jako studentka, jednak wraz z tzw. dorosłym życiem to się skończyło. kiedy Zaczynasz pracę, masz te, powiedzmy, dwadzieścia dni urlopu, które możesz poświęcić na wystawy (a każdy jeszcze chciałby przecież odpocząć), i dostajesz propozycję wystawy z Katowic albo Krakowa, ciekawy temat, prestiżowa galeria, pokrycie kosztów produkcji pracy, a nawet honorarium. Jak się jest dobrym, albo chociaż średnim artystą, to się dostaje takie propozycje. Niestety, na drugiej szali tej wagi jest wystawa w domu kultury, do której często musisz dopłacić, masz szczęście, jeśli budżet tego miejsca pozwala na opłacenie przesyłki prac czy kosztów przejazdu. Ja nie mówię, że takich wystaw nie warto robić – warto, wernisaże są wspaniałe, przyjeżdża cała rodzina i wszyscy świetnie się bawią, ale nie wszystkich na to stać. Artyści nie zawsze są bogaci, więc jeśli masz wybór pomiędzy zrobieniem wystawy z honorarium i utrzymaniem się z niej przez parę miesięcy, a wystawą, z której też będziesz miał satysfakcję, ale musisz dopłacić, albo, w najlepszym wypadku nic na niej nie zyskasz, a czas poświęcisz, wybór jest oczywisty. Dlatego tak potrzebne jest w Rybniku miejsce tylko na sztukę. Takie, które będzie w stanie zapłacić artyście honorarium. Bo galeria, która nie płaci, przegra w przedbiegach z taką, którą na to honorarium stać. A kto wtedy zostaje? Osoby bogate z domu, takie, które dobrze wyszły za mąż, doktoranci szukający punktów, mieszkańcy, którzy są w stanie podjechać i zamontować wystawę po pracy, albo ewentualnie geniusze, którzy wystawią się z sentymentu. Trzy ostatnie grupy może i zrobią dobre wystawy, ale czy jest ich aż tak wielu? Czy te wystawy w Rybniku widać? Wiesz, fajnie, kiedy się robi dobre wystawy uczniom, studentom i pokazuje lokalne produkty artystyczne, ale jesteśmy wystarczająco duzi i dobrzy, żeby pokazać też coś na światowym poziomie, coś, co niekoniecznie jest z Rybnika i okolic. Oprócz, a nie zamiast. Poza tym jest jeszcze jedna, dość istotna kwestia. Przyjeżdżasz tam, gdzie ktoś Cię zaprosi. Mnie nikt jeszcze do Rybnika nie zaprosił. Te wystawy, które miałam w Rybniku, wychodziłam sobie sama. Do tych dużych miast, o których piszesz, do Katowic, Krakowa czy Gdańska, zostałam zaproszona. Myślę, że Rybnik powinien wziąć przykład z Katowic – parę lat temu miasto postawiło na kulturę i wizerunkowo bardzo na tym zyskało. Z brudnego miasta, którego nikt nie lubi, stało się atrakcyjnym miejscem. Ja osobiście uwielbiam Katowice. Kiedy w zeszłym roku zostało mi trochę urlopu, wybrałam właśnie Katowice. Z Dublina mam wygodne loty wszędzie, do Lizbony, Paryża, Rzymu, i mogłam pojechać, gdzie mi się żywnie podoba, więc zabukowałam bilet do Katowic. Śląsk to fantastyczne miejsce na sztukę, liczni artyści udowadniali to na przestrzeni dziejów, wystarczy wspomnieć Grupę Janowską, to, co się później działo w kręgu Andrzeja Urbanowicza, aż po czasy dzisiejsze. Właśnie się ukazała książka Marty Lisok „Dzikusy. Nowa sztuka ze Śląska”, w której jestem między innymi ja, lada dzień będzie w sprzedaży.
MG: Twoje prace zaskakują, chociażby nawanianie śniegu aromatem kokosu. Lubisz kontrasty?
JGW: Lubię, chociaż nie jestem do końca pewna, czy tu chodzi tylko o kontrasty. Jestem daleka od tzw. sztuki społecznej, ale kiedy przyjeżdżam na Dolne Miasto do Gdańska, bo robię tam projekt, i widzę na budynkach dziury po kulach, to jedyne, co chcę zrobić, to jakoś poprawić humor tym ludziom, którzy tam mieszkają. Jeśli przez trzy miesiące pada śnieg, to marzysz nie o tym, żeby było więcej śniegu, ani o tym, żeby śnieg był bardziej śnieżny, tylko o palmach, słońcu i drinkach z parasolką.
MG: Obecnie mieszkasz w Irlandii, ale bardzo chętnie odwiedzasz słoneczną Italię. Dostrzegam tutaj pewien dualizm ;)
JGW: Niekoniecznie:) Irlandia też bywa słoneczna, nawet często. Wiem, że podobno tu ciągle pada, ale w rzeczywistości rzadko wyciągam tu swoje kalosze, które zresztą kupiłam na południu Włoch z powodu ulewy.
MG: Na dziś dzień jesteś bardziej artystką czy podróżniczką?
JGW: Teraz udało mi się wreszcie trochę wrzucić na luz, odpoczywam od projektów artystycznych, planuję na ten rok tylko kilka rzeczy, niemniej one też się wiążą z wyjazdami. Za 10 dni mam wylot do Toskanii, gdzie będę przygotowywać wystawę. Jednak to, że będę tam pracować, nie oznacza, że nie wygryzę kilku dni wolnego na wycieczki i zwiedzanie. To się wzajemnie łączy, a nie wyklucza. Poza tym, kiedy pracujesz w danym miejscu, szybciej się w nie wtapiasz – zamiast stać w kolejce do muzeum, musisz znaleźć sklep z gwoździami i farbą, jesteś z reguły sam, nie zawsze masz ze sobą kogoś z rodziny, nie mówiąc już o pilocie wycieczki, musisz sobie radzić. Wieczorem idziesz sam na pizzę, tubylcy wiedzą, że jesteś nietutejszy, bo sytuacja zazwyczaj ma miejsce poza sezonem, więc turystów jest mało, zadają ci pytania w swoim lokalnym języku, a ty odpowiadasz, jak umiesz najlepiej. Skutek jest taki, że trzy godziny po przyjeździe idziesz zatłoczoną ulicą z siatą ziemniaków z supermarketu, która wrzyna ci się w rękę, i narzekasz pod nosem na turystów, bo oni się strasznie wloką, i wtedy na twojej twarzy pojawia się uśmiech, bo nagle czujesz, że może ledwo tu przyjechałeś, ale czujesz się jak u siebie. Podróżowałam zawsze, ale teraz mam nareszcie na tyle elastyczną pracę, że mam więcej możliwości wyjazdów, mieszkam w małym i ciekawym kraju, więc mam wszędzie blisko, poza tym mam czas na pisanie bloga podróżniczego. Ale część miejsc, które teraz pokazuję, zwiedziłam cztery czy pięć lat temu, wiele z nich z okazji wystaw czy rezydencji artystycznych.
MG: Planujesz w przyszłości napisanie książki ze swoich wojaży? Wiem, że typowa literatura podróżnicza rzadko do Ciebie przemawia.
JGW: Wręcz przeciwnie, bardzo do mnie przemawia! (recenzując książkę "Leven" Tomasza Szlendaka pisałaś inaczej :) – przyp. MG). Ja bardzo lubię lekkie rzeczy do czytania, one są tak naprawdę tak samo bogate w informacje, jak napisane dziwacznym językiem naukowe opracowania. „Rok w podróży” Frances Mayes przydał mi się, na przykład, do doktoratu, chociaż na etapie pisania się do tego wcale nie przyznałam. Najbardziej jednak lubię kryminały, które dzieją się w jakimś ciekawym miejscu – na przykład we Florencji, jak genialne, nie przetłumaczone niestety na polski, książki Christobel Kent.
Nie wykluczam wcale, że coś takiego napiszę, jednak, żeby to się stało, muszą być spełnione dwa warunki: po pierwsze, chciałabym być przekonana, że ta książka coś rzeczywiście wniesie na polski rynek wydawniczy, coś, czego tam jeszcze nie ma, i że będzie naprawdę dobra, i potrzebna. I muszę mieć na to czas. Na razie za to zabieram się za pisanie alternatywnego przewodnika złożonego ze snów. W ponad setce zebranych snów mam już dwa o Rybniku, w tym jeden o Niedobczycach – może czytelnicy T:RAF-u się jakimiś ze mną podzielą?
MG: Myślę, że czytelnicy T:RAF oraz gro rybniczan chętnie podzielą się swoimi snami. Jakie masz plany na przyszłość? Czy Twoje prace w dalszym ciągu będę przeźroczyste i dyskretne?
JGW: Teraz pracuję nad cyklem „Przedwiośnie”, który będzie dla odmiany duży i bardzo widoczny. Jest oparty na naszej pierwszej, polskiej murowanej architekturze, która już dziś nie istnieje, i nie bardzo wiadomo, jak dokładnie wyglądała. Mimo wszystko, chcę żeby te rzeczy działały na zasadzie dziwnego fenomenu, tak, jak działają kręgi w zbożu – żeby ludzie niekoniecznie wiedzieli, co to jest, i żeby się zastanawiali, skąd to się tam wzięło.
Justyna Gruszczyk – artystka wizualna, absolwentka Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Rybniczanka. Zajmuje się instalacją, jej ulubionym medium jest zapach. Autorka i uczestniczka kilkudziesięciu wystaw (Bunkier Sztuki, Kraków, Golden Thread Gallery, Belfast, UK, Centre for Creative Practices, Irlandia, Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia w Gdańsku, BWA Katowice, Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu i inne). Laureatka Stypendium Miasta Torunia oraz Stypendium Marszałka Województwa Śląskiego. Mieszka w Irlandii, prowadzi bloga podróżniczego http://prostozanosem.blogspot.ie/
Rozmawiał: Mirosław Górka
Komentarze społecznościowe |
Zobacz także |
Telegraf | Pokaż wszystkie » |