Historia | Pokaż listę wszystkich wiadomości » |
Jak to w Rybnickiem gęsi się upiły
Z chwilą pojawienia się kartofli na Górnym Śląsku, w tym na ziemi rybnickiej, produkcja spirytusu stała się tak tania, że gospodarze zwozili go beczkami, a ofiarami ognistego trunku stawały się nawet domowe zwierzęta.
Poświęćmy trochę uwagi kartoflowi, zwanemu w innych regionach Polski ziemniakiem lub pyrą. Ta jednoroczna roślina bulwiasta, należąca do rodzaju Solanum z rodziny psiankowatych, pochodzi z Ameryki Środkowej. Do Europy została przywieziona w połowie XVI wieku przez hiszpańskich konkwistadorów. Początkowo uchodziła za egzotyczną bulwę ozdobną, uprawianą jedynie w królewskich i magnackich ogrodach. Na szerszą skalę kartofle zaczęto sadzić w Anglii, dokąd przywiózł je angielski admirał, sir Francis Drake.
Wtedy zaczęto doceniać walory smakowe Solanum tuberosum. Warzywo stanęło u progu oszałamiającej kariery. Francuz Antoine Parmentier stworzył wiele nowych odmian i podał kucharzom oryginalne przepisy na zastosowanie bulwy. Do Polski ziemniak trafił dzięki królowi Janowi III Sobieskiemu. Monarcha przesłał bulwy z Wiednia do Wilanowa, by mogła ich zasmakować ukochana Marysieńka. Opisał swój prezent jako „osobliwość cesarskich ogrodów”. Niestety, nie wzbudziły entuzjazmu królewskiej małżonki. Dopiero za panowania Augusta II ziemniaki zostały rozpowszechnione w Polsce, a na początku XIX wieku uratowały większą część ludności od klęski głodu.
Orędownikiem kartofli był „stary Fryc”, czyli rządzący w latach 1740-1786 król pruski Fryderyk II. Znana jest historia, kiedy skomentował spór pomiędzy niejakim Ochsem z Reigersfeldu, który lubił kartofle a urzędnikiem Krebsem, który z kolei ich nienawidził. „Fryc”, nawiązują do nazwisk obu panów, miał rzec, że lepszy wół (z niemieckiego Ochse) stojący na mocnych nogach, niż rak (Krebs) idący do tyłu.
Monarcha uwielbiał kartofle, mówiąc, że oprócz niego i świń, powinni je również jeść poddani. Ci zaś nowości tej bali się jak ognia, twierdząc, że bulwy to trucizna powodująca wysypki. Coś w tym przeświadczeniu było, bo słabo poinformowani chłopi zjadali początkowo wyrastające przy liściach owocniki, które były rzeczywiście trujące.
W 1747 roku za pośrednictwem ministra Münchowa król kazał rozprowadzić sadzeniaki na zajętym kilka lat wcześniej Górnym Śląsku, na początek w słynącym z dużej kultury upraw rejonie głubczyckim. Potem propagowanie upraw kartofli zalecono staroście raciborskiemu (Rybnik wchodził wówczas w skład powiatu raciborskiego), który co roku miał dostarczać na dwór sprawozdanie z efektów swoich działań. Tymczasem nie było za bardzo czym się pochwalić na dworze królewskim. W 1757 roku wydano instrukcje na temat upraw kartofli i zastosowania ich do przyrządzania potraw. Przeszła bez echa. Chłopi nie chcieli się przekonać do walorów amerykańskiej rośliny. W 1764 roku zdecydowano się dać za darmo sadzeniaki każdemu kmieciowi i ogrodnikowi. Starosta Johann Heinrich von Wrochem kupił je w Pszczynie, gdzie kartofle były już mocno rozpowszechnione. Rozdawnictwo też nie poskutkowało. W 1764 roku zebrano z pól mizerne 1624 korce.
Kiedy w 1774 roku król przejeżdżał przez Racibórz, starosta ze strachem raportował mu, że raciborzanie nie chcą kartofli, bo boją się wysypki, przez co powierzchnia upraw nadal pozostawia wiele do życzenia. Monarcha, o dziwo, okazał zrozumienie, bo z innych regionów Prus dochodziły go podobne opinie. Wrochem odetchnął z ulgą i napisał rychło do Wrocławia, łżąc jednak w najlepsze, że „ma zaszczyt uniżenie oświadczyć, że nasz drogi król nie tylko przejechał przez Racibórz szczęśliwie, ale okazał najwyższe zadowolenie i wielką łaskę, mówiąc, że w tej okolicy sadzi się wiele dobrego, więcej niż sobie wcześniej myślał. Szczególnie zadowolenie okazał z faktu, że ta okolica jest dobrze zaopatrzona w kartofle”. Bujda uszła mu na sucho, bo zapewne wrocławscy królewscy urzędnicy takiej odpowiedzi zdaje się oczekiwali.
Kiedy jednak w latach 1770-1772 na Górnym Śląsku, w tym w Rybnickiem, zapanował kolejny głód, uwielbiana przez „Fryca” bulwa nagle znalazła licznych amatorów. Łatwiejsza w uprawie, nie tak narażona na kaprysy pogody jak zboże i przynosząca wreszcie ogromne góry taniego jedzenia stała się przysłowiową manną z nieba. Nie słyszano już doniesień o wysypkach, jakie rzekomo towarzyszą spożywaniu kartofli.
Od tego czasu na stałe więc zagościły na rybnickich stołach, zrazu w formie placka ziemniaczanego smażonego na oleju lnianym oraz ugotowanej, utłuczonej kartoflanej masy. Rychło pojawiły się potrawy bardziej wyszukane, takie jak pączki ziemniaczane, zwane - od niemieckiego Krapfen - kreplami. W wielu domach na rybnickiej wsi smaży się je nadal i to koniecznie na smalcu.
W XIX wieku rybniczanie nie wyobrażali sobie drugiego dania bez kartofla. Rzekoma wysypka nie tylko już dawno przeszła do historii, ale została zastąpiona przez kolejny mit. Tym razem górnicza brać była święcie przekonana, że brzuch pełen ziemniaków jest najlepszym rezerwuarem sił witalnych, tak potrzebnych w wyczerpującej pracy pod ziemią. Kartofle przestały być jedynie dodatkiem do mięs.
Miał też jednak ziemniak drugie oblicze. Jego pojawienie się spowodowało rewolucję w przemyśle gorzelnianym. Produkcja wódki stała się tania. Wysokoprocentowy napój stał się dostępny dla chłopstwa, zabrał sporą część klienteli piwu, a co gorsza, doprowadził wiele dusz do nałogu. Z pijaństwem żartów nie było. Oto bowiem 6 kwietnia 1889 roku w Nowinach Raciborskich znajdujemy wzmiankę tej treści: „W pobliżu Rybnika (…), w jednej wsi przywieziono do pewnego gospodarza beczkę spirytusu. Przy zdejmowaniu jej z woza wylała się pewna ilość tego ostrego płynu na zmarzłą ziemię. Na podwórzu wałęsało się sporo gęsi, które nadbiegły i rozlany spirytus pić poczęły. Nikt tego nie dostrzegł, a tymczasem gęsi się popiły i leżały jak nie żywe na ziemi. Wychodzi gospodyni i patrzy, a tu wszystkie gęsi pomarły. Krzyk powstał wielki. Zbiegło się wielu sąsiadów, radzono długo, aż w końcu nabrano przekonania, że to jakaś złośliwa ręka gęsi te potruć musiała. Mięsa obawiano się użyć. Gospodyni postanowiła więc przynajmniej pierze uratować i kazała nieżywe gęsi oskubać. To gdy uczyniono wyrzucono ciała na podwórze, by je nazajutrz zakopać. Tymczasem gospodyni budzi się rano i słyszy na podwórzu wesołe gęganie. Zdziwiona wybiega i widzi wszystkie gęsi żywe, biegające po podwórzu i trzęsące się z zimna”. W rzeczywistości jednak nie gęsi, a świnie miały największy pożytek z przerabiania kartofli na wódkę. Odpadki poprodukcyjne trafiały bowiem do ich koryt dzięki czemu mogły szybko nabierać wagi.
Tak niechciane w 18. stuleciu uprawy bulw, pod koniec XIX wieku osiągały coraz większe plony. W 1888 roku Paweł Sobtzick z dominium w Brzeziu chwalił się na łamach Nowin Raciborskich zbiorami rzędu 143 „centnarów z juterka”. Oferował do sprzedaży „wcześne różowe kartofle” gatunku Silberhaut i Hermann. Obfity zbiór kartofli w brzeskim dominium odnotowano ponownie jesienią 1891 roku. Jeden robotnik zbierał ponoć codziennie od szesnastu do osiemnastu cetnarów.
W prasie ukazywały się reklamy dostawców sadzeniaków różnych gatunków. Bogate było poradnictwo dotyczące pielęgnacji upraw. Rubryki zapełniały przeróżne przepisy kulinarne.
Nie zawsze jednak radzono sobie z przeciwnościami natury. 30 września 1891 roku Nowiny Raciborskie podały, że: „Dla rolników naszych bardzo ciężkie nastały czasy, na wiosnę trzeba było zorać oziminy ponieważ wskutek zbyt długo leżących śniegów wszystkie wymokły i zmarniały. W miejsce ich zasiano owies, jęczmień lub kartofle”. Dalej gazeta pisała o wysokich cenach żyta, nieopłacalności produkcji i pladze myszy. Ta ostatnia była zgubna dla upraw kartofli. Ponoć jeden gospodarz znalazł na polu więcej gniazd gryzoni niż dojrzałych bulw.
(waw)
Komentarze społecznościowe |
Zobacz także |
Telegraf | Pokaż wszystkie » |